To miał być zwykły post, ostatni ze
zdjęciami z wycieczki na Lubelszczyznę. Jednak, kiedy razem z
Pauliną (przyjaciółką, którą czasem widujecie w moich wpisach)
przyglądałyśmy się fotografiom, nie mogłyśmy się powstrzymać
przed wymyślaniem historii, dialogów, memów, tudzież – bądźmy
szczerzy – kompletnych sucharów. Nie chcąc marnować tak dużej
weny twórczej i pozbawiać Was zabawy, która i nas nie ominęła,
publikuję nasze pokrzywione myśli.
- Przepraszam, czy to ten z 15.15?
Publikując zdjęcia z naszej
wycieczki, nie mogłam zostawić ich bez mrożącej krew w żyłach
historii. Wszyscy Ci, którzy narzekają na komunikację publiczną...
zapewne nie spróbowali jeszcze tej na Lubelszczyźnie. Kiedyś sama
sądziłam, że pociągi i autobusy w Polsce to zgroza, ale
przynajmniej... jeżdżą!
Wyobraźcie sobie taką sytuację: Razem z Pauliną i jej bratem Kamilem znajdujemy się w Kazimierzu Dolnym, z którego musimy dostać się
do Dęblina dwoma busami z przesiadką w Puławach (to miasto już
zawsze będzie wywoływało u mnie szeroki i szczery uśmiech).
Zaczyna się niewinnie. Wsiadamy do busa w Kazimierzu Dolnym. Na
rozkładzie jazdy widnieje inna godzina, ale kierowca zapewnia nas,
że dojedziemy nim do Puław. Udało się! Wysiadamy pod Kauflandem,
spod którego za 10 minut mamy pojechać do Dęblina. Tak
przynajmniej twierdzi mama Pauliny. Dzwoni jej tata. Pyta czy nas nie
podwieźć, bo akurat wraca z pracy, na co Paulina odpowiada: „nie
trzeba, zaraz mamy transport”. Czekamy więc 10, 20, 30, 40 minut!
Nic nie jedzie i to chyba też... nic dziwnego, bo choć przystanek
pełen był tabliczek z rozkładami jazdy, to Dęblin nie widniał na
żadnej z nich. Bez skutku próbuję wytłumaczyć
współtowarzyszom, że skoro nie ma tego miasta na planie, a bus
wciąż nie przyjechał, musi to być zły przystanek. Paulina
wreszcie dzwoni do mamy, pytając: „Jesteś pewna, że mamy czekać
pod Kauflandem, a nie Carrefourem?”, na co ta odpowiada:
„Kaufland, Carrefour – wszystko jedno! Brzmi podobnie, więc mogłam się pomylić”.
Mama Pauliny postanowiła więc
poprowadzić nas na PKS. Mieliśmy minąć trzy wieżowce i
faktycznie – minęliśmy trzy bloki, po czym znaleźć przystanek,
z którego odjedzie bus o godzinie 19.00. O dziwo trafiliśmy bez
problemu, jednak rozkład mówił, że ostatni transport do Dęblina
jest o 15.15. Kartka była zalaminowana, bez śladów wandalizmu
sugerujących, że ktoś mógłby oderwać jej część . Wciąż
powtarzałam: „To niemożliwe, żeby przyjechał autobus, którego
nie ma na rozkładzie. Chodźmy na PKP lub złapmy stopa!”. Moi
współtowarzysze nie podzielali tych logicznych, jak sądzę,
argumentów i ostatecznie czekaliśmy 2 godziny na autobus widmo. Nie
miałam wątpliwości. Wiedziałam, że nie przyjedzie. Jednak, jak w
każdej mrożącej krew w żyłach historii, musi pojawić się
element groteskowy i pojawił się – wyczekiwany autobus. Tak! Z
transportem na Lubelszczyźnie jest jak z miłością. Tu zdrowy
rozsądek nie ma nic do rzeczy! Wsiadając, Kamil rzucił tylko:
„przepraszam, czy to ten z 15.15?”
Komunikacyjnych przygód nigdy za
wiele. Dlatego, kiedy kolejnego dnia wybrałyśmy się z Pauliną
(Kamil tym razem podziękował za nasze towarzystwo) do Puław,
postanowiłyśmy urozmaicić sobie wyjazd i wybrałyśmy PKP.
Paulina oczywiście spisała na kartce wszystkie połączenia
powrotne. Po udanej sesji zdjęciowej (którą możecie zobaczyć
TUTAJ) oraz dwóch godzinach spędzonych pod dachem Pałacu
Czartoryskich, gdzie czekałyśmy aż przestanie padać, dostałyśmy
się wreszcie na stację. Umierając z zimna, czekałyśmy na pociąg,
który oczywiście NIE PRZYJECHAŁ przez następne 20 minut. Nie
zapowiadano też spóźnienia, więc postanowiłam samodzielnie
sprawdzić rozkład. Pociąg, który wybrała Paulina, kursował
jedynie w niedziele, a akurat mieliśmy sobotę. Podeszłam więc do
Pauliny i z nieukrywaną irytacją zapytałam czy potrafi czytać
legendę, na co ona: „To tam jest jakaś legenda?”.