Niedługo miną dwa lata odkąd tworzę Kapuczinę. W tym czasie
blogi modowe z każdym dniem inspirowały mnie coraz mniej. Nie dlatego, że
nastąpił w tej dziedzinie jakiś regres. Wręcz przeciwnie, rozwój jest błyskawiczny i
nie sposób tego nie zauważać. Jednak wraz z nim, w pewnym stopniu zatraciła
się idea blogowania, nasza idea. Nie zaprzeczę, jestem w samym środku tego bałaganu.
Wiele z nas regularnie publikuje posty, mniej więcej co dwa, trzy dni. W każdej
stylizacji pokazujemy co najmniej jeden nowy element. Najczęściej jednak
zestawy w całości składają się z nowo kupionych/
otrzymanych ubrań, butów, dodatków. Wchodząc w skórę obserwatora, a nim
przecież także jestem, zadaję sobie pytanie: czy normalny śmiertelnik, nawet
pasjonat mody, robi zakupy średnio co dwa dni? Konsumpcjonizm może inspirować,
ale mam wrażenie, że i tu zasada ‘co za dużo to niezdrowo’ ma swoją rację bytu.
Jeszcze rok temu wydawałam bardzo dużo pieniędzy na swoją
garderobę. Owszem kupowałam tanio, lecz w dużej ilości. Częściej przerabiałam
ubrania lub znajdywałam je w second-handach. Ten problem zniknął, gdy zaczęłam
współpracować z firmami, a ich liczba rosła z dnia na dzień. Paczki, które
kurierzy przywożą do mojego mieszkania wystarczą, by stworzyć
satysfakcjonujący mnie content. Nie wydaje więc tyle co dawniej.
Co innego zaczęło stanowić problem. Mój pokój nie jest z gumy (nie rozciąga
się), a ubrania, które z uporem maniaka upycham gdzie tylko się da, tworzą coś,
co przestało już przypominać ‘artystyczny nieład’, a zaczęło wyglądać jak
wysypisko. Moda, którą tak kocham, zaczęła mi się przejadać. Przestałam oglądać
pokazy i sesje zdjęciowe. Także nowości w mojej szafie nie wywoływały tego
samego co kiedyś uczucia zadowolenia.
Każdego dnia przechodziły mi przez głowę myśli, co by się stało, gdybym nagle zmieniła formułę bloga i zaczęła w kółko miksować te same, znane wszystkim ubrania. Oczywiście nie mówię o całkowitej rezygnacji z zakupów czy włączania nowych elementów, bo w tym momencie prowadzenie bloga modowego również nie miałoby większego sensu. Chodzi mi raczej o sytuację, w której przestałabym traktować siebie jak modelkę, którą ubieram do sesji. Pomyślałam, lecz nie wcieliłam w życie.
Każdego dnia przechodziły mi przez głowę myśli, co by się stało, gdybym nagle zmieniła formułę bloga i zaczęła w kółko miksować te same, znane wszystkim ubrania. Oczywiście nie mówię o całkowitej rezygnacji z zakupów czy włączania nowych elementów, bo w tym momencie prowadzenie bloga modowego również nie miałoby większego sensu. Chodzi mi raczej o sytuację, w której przestałabym traktować siebie jak modelkę, którą ubieram do sesji. Pomyślałam, lecz nie wcieliłam w życie.
Cieszę
się jednak, że są w sieci mniej tchórzliwe niż ja blogerki. Najpierw małą
rewolucję przeprowadziła Styledigger, pozbywając się zbędnych ubrań i tworząc
serię postów dotyczących racjonalnych zakupów. Zaraz za nią podążyła Rinnahera z wpisem pod tytułem: „Noworoczne postanowienie : mój odwyk od ubrań” oraz Pani Mruk, poruszająca temat wyprzedaży („Don’t lose your head”). Mam wrażenie i po cichu liczę, że to jeszcze nie koniec zmian. Skwituję więc tylko: brawo dziewczyny!